Ernest Bryl - kopia wierszy z lat 2008-2017 z blogu "ŚWIAT POEZJI"

Wyniki wyszukiwania frazy Ernest Bryl


kamienne posągi w Danii












Może będziemy mogli doczekać, doprosić 
Dobić się w sobie wiary, co góry przenosi 
Lecz chociaż ruszą Alpy, Karpaty stadami 
My zostaniemy w miejscu. Kamiennie Ci sami.

Kopia zmniejszona dusza do tetmajera




Przyjdzie czas kiedy ludzie tak niby garbaci
Tak nisko przyduszeni grzbiety rozprostują
I zamiast garbu skrzydła na plecach poczują
I choć dziś samotni nagle znajdą braci
Będą się mogli słowem nie kłamstwem podzielić
Spojrzeć w oczy – zobaczyć w zmęczeniu nadzieję
I ten wiatr zrozumieją co im w skrzydła wieje
Choć o skrzydłach tak dawniej jakoś zapomnieli
Przyjdzie czas kiedy w lustro popatrzę bez wstydu
I nie będę do ciebie chrząkać, podmrugiwać
I twarz swoją obejrzę, jak ją inni widzą
I twarz innych zobaczę – nareszcie prawdziwą…
V 1980
z tomiku „Sadza”, 1982r.
do brylla 6


 Za ten strach co mam w sobie, za winy i długi
Znowu biegniemy rozliczać się z drugim.
Po co mi patrzeć w lustro i twarz swą spowiadać,
Jeszcze mogę wiatr chwycić i znowu ujadać.
Lepiej jest przecie gonić niźli być gonionym.
Popatrzcie, jak już merdam odważnie ogonem.
Deszcz krew obmyje. Burza się przewali.
Byśmy tylko wytrwali, gnali i szczekali…
okna i okiennice 3



Skończyła się ucieczka w kraj dzieciństwa. Mieszka
Tam ktoś boleśnie obcy. On jest gospodarzem
Dawno wykupił pola naszych marzeń
A my zamknięci w bajce. Łupince orzeszka

Przez szparkę widzimy, że każdy tam inny
Niż w naszej nadpamięci. O nas nie pamięta
Bo chcieliśmy tu wracać ale tylko w święta
I dlatego wspomnienia piecyk dla nas zimny

Wciąż chcemy tam uciekać ale zamykają
Okiennice, ryglują drzwi. Ktoś z dobrą duszą
Położy chleb za bramą…
Takimi być muszą
Za dużo zmyśliliśmy. Więc nas nie poznają

Choć wróciliśmy szczerze
Ciągle nam nie wierzą. 


bezdomny-cropPo czym każdy poznaje tych, co odrzuceni
Skąd nagle nikt ich nie chce
Skąd się wszystko zmienia
- Choć niby żyją z nami
Obywatelami
Są Polski niepotrzebnej

Jak to wiemy
Po czym?

A niosą szary zapach
Kalesonów biednych
Kropelkę moczu
Albo pot na łapach

Dlatego nikt im ręki nie chce podać miękko
A jeśli się zlituje długo palce myje

Niosą w obrożach koszul cicho zmiękłe szyje
Łeb im puchnie od szeptów: Co robić?… Dlaczego?

Bez odpowiedzi
Każdego
Każdego
Może nocą odwiedzić
Ten zaduch przegranej

I z oczu łzy popłyną
Jak z otwartej rany

Usta się zapadną
Bo ich nie wydyma
Uśmiech karzełka, modlitwa olbrzyma

Niby będziemy w życiu
Ale nas ni ma





Kiedy dziecko się rodzi i na świat przychodzi
Jest jak Bóg, co powietrzem nagle się zakrztusił
I poczuł, że ma ciało, że w ciemnościach brodzi
Że boi się człowiekiem być. I że być musi
Wokół radość. Kolędy, szeleszczące złotko
Najbliżsi jak pasterze wpatrują się w Niego
I śmiech matki – bo dziecko przeciąga się słodko

A ono się układa do krzyża swojego


On pukał do drzwi naszych. A my zatajeni
Z zaciśniętym oddechem siedzieliśmy w ciszy
I każdy z nas udawał – pukania nie słyszy.
On pukał do drzwi naszych. A my przytuleni
Do betonowych ścianek naszego mieszkania,
Do mebli z takim trudem znalezionych w sklepach
Do makatek, co kryły na tynku spękania,
Chcieliśmy mieć choć chwilę spokoju…
On czekał.
Przez drzwi z cieniutkiej dykty słychać, jak waliło
Jego serce. Nierówno. Jakby zadyszane.
Pewno dlatego, że miał w sercu ranę
Albo może zwyczajnie winda nawaliła
I szedł pieszo na piętra…
Jak my właziliśmy
Z tą ciężką szafą, wersalką i stołem,
On dyszał teraz – jak my dyszeliśmy.
Żeby zamienić ściany tak więzienne gołe
W miękkość mieszkania…
- Panie, może potem
Jak kurz zetrzemy z podłóg. Jak wróci ochota
Zobaczyc kogoś.
Nie stój nam za drzwiami,
Nie człap po nocach pustymi schodami,
Nas teraz w domu nie ma. My nie wiemy sami
Czy tam w sobie jesteśmy…





Podaj mi rękę. Tylko tyle mamy
Ciepła co w sobie jak kubek podamy                   
Z wrzącą herbatą. Zapal jakieś słowo
A ja zapalę inne jak lampę naftową

Może ten mróz podniebny jakoś przeczekamy
Podniosę lampę, zobaczę a może
Ktoś jeszcze obok czuwa choć go nie widzimy
Może ten blask mu usta zamknięte otworzy
I powie: Obok nas czuwają inni.
Zaszeptaj. Niech odszepcą. Krzyknij.  Niech odkrzykną.

Popatrzmy dobrze w tę noc trzaskającą
Podnieśmy płomyk niech wszyscy przeliczą
Ilu nas jest…


Adam Lizakowski

Rozmowa z Panem Bogiem
pewnego Murzyna z San Francisco

kiedy myślę o tobie Panie
czuję się lepiej

ty
tak samo jak ja
nic nie możesz
jesteś
bezradny głodny włóczęga
śpiący
pod autostradą 101 do San Jose

byłeś Bogiem
na ludzi patrzyłeś łagodnymi oczyma

byłeś skałą
twardą mocną jednolitą

byłeś miłością
otwierającą serca i ramiona

byłeś nadzieją
mali chłopcy szukali jej w tobie

byłeś wiarą
dla starców
walczących z pokusą przez całe życie

Panie spójrz
czy widzisz upadłych aniołów
idą owinięci w brudne koce
stoją w kolejce
za łykiem gorącej kawy
kęsem chleba
to ty
to ty

czy wyprzesz się ich
nie

kochaj
niekochanych

 

Ernest Bryll

* **

Może ten stary, z którym jechałem tramwajem
To był Bóg… Czeka, żyje, starzeje się z nami
Coś tam się mu udaje, coś tam nie udaje…
Jednym skinieniem palca silniej niż dynamit
Rozwaliłby to wszystko… Ale co rozwalać
I jak z kawałków na nowo ustalać
Nie wie…
Powoli z teczuszki wyjmuje
Ciało chleba i w palcach zżółkłych łamie, żuje

Czasem on mnie częstuje, czasem ja częstuję
I spożywamy
Sobie
Co tam mamy



Ernest Bryll

Malowanie żony


Takie są właśnie, co wołamy: żony;
konstrukcja szczygła – a ten nie uniesie jesieni.
Więcej liścia niż kwiatu – kwiat już znaczy owoc
więcej wiatru niż rzeki…

Gładzimy co rano
uda, chcemy tak tkliwie jakby porcelany
dźwięku jej ledwo dotknąć
nim od tętna pryśnie.

U palców lotki
i tak jakby kowal walił Mozarta…
Bo takie są właśnie
małe jak ziarno, brak im tego ugru
którym ciężarne kwitną.

Ramiączko koszuli
odsłania piersi (w renesansie duchy
bywały tęższe, gotowe, by w biodra
przyjąć błogosławieństwo)…

A one bezbożne
nie chcą przymierza, nieprzydatne garnkom
znienawidzone przez kuchnię.

I jeśli
trzeba rodzinę równać do ogniska
nie znicz to będzie, nie dostojny płomień
lecz suchość dymu, ognik papierosa
który osłaniasz w dłoniach przeciw wiatrom

 
Ernest Bryll

Śpijcie zmęczeni 

Śpijcie zmęczeni Śpijcie znużeni Niech wam się przyśni Samo milczenie

A w tym milczeniu Ciemnej głębinie Niech każdy cicho Przez noc popłynie

Przeznoc, przez noc do dnia
Przez noc, co trwa i trwa
Przez rzeki goryczy
Przezmorza zwątpienia
Niech płynie łódeczka
Naszego wytchnienia
Choć siły czasem brak

Przeznoc, przez noc do dnia
Przez noc co trwa i trwa

Ażw oknach zszarzałych
Kolorem nieśmiałym
Zapłonie pierwszy blask

Śpijciebo czasu
Dla was jest mało
Za osiem godzin
Przyjdzie świtanie

Niechto co było
Na dnie zostało
I nie szukajcie
Co tam zostanie

Przeznoc, przez noc do dnia
Przez noc, co trwa i trwa
Przez rzeki goryczy…………….

Śpijciezmęczeni
Śpijcie znużeni
Chrapiąc, mamrocząc
Prawdziwe słowa
Może od jutra
Wszystko się zmieni
I nie będziemy
Tych słów mordować

Przeznoc, przez noc do dnia
Przez noc, co trwa i trwa
Przez rzeki goryczy……….

Śpijciepo drugiej
Stronie czuwania
Po tej jedwabnej
Stronie uśmiechu
Gdzie nikt odetchnąć
Jeszcze nie wzbrania
Uczcie się pierwszych
Ciepłych oddechów

Przeznoc, przez noc do dnia
Przez noc, co trwa i trwa
Przez rzeki goryczy………..



Ernest Bryll
………..Porusz się, ciszo, 
              
Porusz się, ciszo, co stoisz nade mną
Jak gdybyś się zrodziła tutaj przed wiekami
 
Porusz się, ciszo – bo zapominamy
Jak się oddycha i nie bądź jak granit
 
Porusz się, ciszo. Pod twym ołowianym
Dotknięciem dom się wali. Rozłamują ściany
I drżą okruszki rodzin, gdy nad ich głowami
Spłaszcza się niebo…
                                       Porusz – że się, ciszo
Bo oni głuchną. Ledwo siebie słyszą
A są tak bardzo sami.
 
15 II 1986
do wiersza Ernesta Brylla
Co o bigosie pisać narodowym?
Że ciężkie sny przynosi…

Stare zmory,
które Piast palcem swym kołodziejowym
z gardła wyrzucał, które naród chory
przez tysiąc lat wyrzygać nie umiał,
znów cisną,

- Bo odpaśliśmy boki. Bo nad Wisłą
prawie nie cuchnie trupem.

Ergo – żywot
musi się odąć.
Jakby w nim na gromy
walczyły bogi olimpijskie.
Ckliwo
musi być w gardłach.


Z tego jęzor chromy
bełkocąc tworzy wolność tak prawdziwą:
- że jeśli ktoś nie pojmie – godzien inkwizycji
i do swobody przez szarże policji
jest zagoniony…

Co więc o bigosie
o długich nocnych zmorach rodaków?
Że jawa
może być u nas tylko, kiedy krwawa
smuga przez rzekę spłynie.
Że tylko w pogoni
jak zwierzę, które życia swego broni
idziemy zrzucić trucizny defilad,
przemówień tępych, mysich spisków, przypraw,
od których trzysta lat temu odwykła
europejska chytrość kuchenna.

Konstanty Ildefons Gałczyński
 
(….)
Jak pudełko świeczek choinkowych,
nagle, w ręku, gdzieś od dna kredensu,
myśli nagle tak wchodzą do głowy,
serce trąca, i sercem zatrzęsą,.

Świeczki takie kupowała mama,
One drzemią. W nich śpi piękny zamiar.

Tylko rozwiń je i tylko zapal,
a zobaczysz, co z tego wyniknie:
 w świeczkach błyśnie drogiej twarzy owal.
Matka palec wzniesie. Wiatr ucichnie.

Matkę w ręce ucałuj i włosy,
potem śniegu po uliczkach rozsyp,
żeby błyskał się i żeby chrzęścił

Potem wszystkie światła, co migocą,
do walizki zamknij. Otwórz nocą,
jeśli w drodze spotka cię nieszczęście


Przed zapaleniem choinki

(fragmenty)
(…)

A podobno jest gdzieś ulica
(lecz jak tam dojść? którędy?),
ulica zdradzonego dzieciństwa,
ulica Wielkiej Kolędy.
Na ulicy tej taki znajomy,
w kurzu z węgla, nie w rajskim ogrodzie,
stoi dom jak inne domy,
dom, w którym żeś się urodził.
Ten sam stróż stoi przy bramie.
Przed bramą ten sam kamień.
Pyta stróż: „Gdzie pan był tyle lat?”
„Wędrowałem przez głupi świat”.
Więc na górę szybko po schodach.
Wchodzisz. Matka wciąż taka młoda.
Przy niej ojciec z czarnymi wąsami.
I dziadkowie. Wszyscy ci sami.
I brat, co miał okarynę.
Potem umarł na szkarlatynę.
Właśnie ojciec kiwa na matkę,
że już wzeszła Gwiazda na niebie,
że czas się dzielić opłatkiem,
więc wszyscy podchodzą do siebie
i serca drżą uroczyście
jak na drzewie przy liściach liście.
Jest cicho. Choinka płonie.
Na szczycie cherubin fruwa.
Na oknach pelargonie
blask świeczek złotem zasnuwa,
a z kąta, z ust brata płynie
kolęda na okarynie:
LULAJŻE  JEZUNIU,
MOJA  PEREŁKO,
LULAJŻE  JEZUNIU, 
ME PIEŚCIDEŁKO.
Ernest Bryll

Boże Narodzenie
Kiedy dziecko się rodzi i na świat przychodzi
Jest jak Bóg, co powietrzem nagle się zakrztusił
I poczuł, że ma ciało, że w ciemnościach brodzi
Że boi się człowiekiem być. I że być musi.
Wokół radość. Kolędy, szeleszczące złotko
Najbliżsi jak pasterze wpatrują się w Niego
I śmiech matki – bo dziecko przeciąga się słodko
A ono się układa do krzyża swojego

Brak komentarzy: