środa, 5 lutego 2020

JAN BRZECHWA - Audiencja


Umó­wi­łem się z nim na dzie­wią­tą,
Przy­sze­dłem, jak każe bon ton,
Punk­tu­al­nie,
Za­sta­łem peł­ną po­cze­kal­nię,
Do czwar­tej cier­pli­wie cze­ka­łem,
Raz i dru­gi ze­mdla­łem,
Za­mó­wi­łem się wresz­cie na so­bo­tę
I wy­sze­dłem ob­la­ny po­tem.

W so­bo­tę wy­je­chał z War­sza­wy,
W je­den dzień po­za­ła­twiać miał spra­wy -
Przy­cho­dzę na­za­jutrz - nie ma.
Przy­cho­dzę po trzech dniach - nie ma.
Przy­cho­dzę po ty­go­dniu - ta sama dy­le­ma:
Nie ma.
Ze słów se­kre­tar­ki wy­ni­ka,
Że po­je­chał na dzień do Ryb­ni­ka.

Po mie­sią­cu po­wró­cił, ale nie miał cza­su,
W po­nie­dzia­łek wy­szedł do Dy­rek­cji La­sów,
We wto­rek miał po­sie­dze­nie,
W śro­dę był za­ję­ty sza­le­nie:
In­wen­ta­ry­za­cja,
Re­je­stra­cja,
Lu­stra­cja...

Ra­cja! Trud­no. Ka­zał mi przyjść w so­bo­tę.
Odło­ży­łem całą ro­bo­tę,
Ogo­li­łem się na­le­ży­cie,
Za­mel­do­wa­łem się u se­kre­tar­ki o świ­cie,
Tego dnia przy­jąć mnie nie mógł,
W śro­dę, nie­ste­ty, za­nie­mógł -
Roz­cho­ro­wał się naj­fa­tal­niej,
A ja wią­dłem jak kwiat, w po­cze­kal­ni.


Po ty­go­dniu spo­tka­li­śmy się na po­grze­bie:




Le­że­li­śmy obok sie­bie
Gło­wa na­prze­ciw gło­wy -
On w bla­sza­nej tru­mien­ce,
A ja - w dę­bo­wej.
Po­da­li­śmy so­bie ręce;
Chcia­łem z nim po­mó­wić - da­rem­no,
Po­chy­lił się nade mną
I rzekł na do­wód do­brej ko­mi­ty­wy:

"Pan wy­ba­czy, lecz je­stem kom­plet­nie nie­ży­wy
Może więc kie­dy in­dziej po­mó­wi­my o tem.
Daj­my na to - za wiecz­ność, w so­bo­tę."

                                                                                                            

Brak komentarzy: