Ukochana, siądź koło mnie,
Popatrzymy sobie w oczy.
Twój cichy wzrok mi przypomni,
Jak się zmysłów zamieć toczy.
Całe to złoto jesieni,
Te jasne pasma na skroniach
Wszystko przyszło jak zbawienie
Niespokojnego nicponia.
Porzuciłem kraj swój dawno,
Gdzie kwitnący gąszcz i łąka,
Aby z miejską gorzką sławą
Całkiem w życiu się zabłąkać.
Aby serce coraz słabiej
Pamiętało ogród lata,
Kiedy przy muzyce żabiej
Poetą rosłem dla świata.
I tam teraz taka jesień...
Klon pod oknem, lipa smętna
Gałęzie daleko wzniesie,
Szuka tych, których pamięta.
Dawno nie ma ich wśród żywych.
A tam, gdzie spoczęły kości,
Miesiąc znaczy w krzyżach krzywych,
Że i my przyjdziemy w gości,
Że i nas po latach trwogi
U tych krzewów przyjdą składać.
Wszystkie falujące drogi
Na żywych zlewają radość.
Droga moja, siądź koło mnie,
Popatrzymy sobie w oczy.
Twój cichy wzrok mi przypomni,
Jak się zmysłów zamieć toczy.
* * * *
Babie lato wolno płynie przez jesienny park.
Z dala ktoś na mandolinie kołysankę gra.
Chodźmy, miły, pod nasz stary dąb,
Jakże kocham ciepło twoich rąk,
Pomyśl, ile to już lat idziemy przez ten świat.
Spostrzegłam dzisiaj pierwszy siwy włos na twojej skroni
l widzisz, miły , przed wzruszeniem trudno się obronić.
Mam przecież w oczach dzień, gdy pierwszy raz ujrzałam ciebie.
Pamiętam każde słowo, każdy uśmiech twój.
Czas nie ostudzi ludzkich serc, gdy mocna miłość płonie.
Całuję pierwszy siwy włos, co zalśnił na twej skroni.
Tak piękną mamy jesień, miły , cichą i pogodną.
Spójrz, jak babiego lata płynie srebrna nić.
Jak obłoki dwa łabędzie przecinają staw.
Człowiek zawsze wracać będzie do lirycznych spraw.
Chodźmy, już się kryje słońca blask,
W domu dzieci oczekują nas.
Pomyśl, ile to już lat idziemy przez ten świat.
Czasami muszę słuchać staruszek Zgarbionych gorzej niż ja Bo ich marzenia, nie do ziszczenia Są garbem numer dwa Wszystkie marzenia, te do zjedzenia I te, by coś dla dusz A tu podróże na emeryturze Na rencie w piecu ruszt Co kiedyś było, już się skończyło Teraz wspomnienia chodzą po sieniach I po pokojach, gdzie w książkach Boya Śpi młodość z tamtych lat Tylko czasami, podwieczorkami Z koleżankami, pod kocykami Z herbatnikami i albumami Powraca stary świat Półmiski srebrne, dawniej potrzebne Do uroczystych mięs Drzemią pogodnie, choć coraz głodniej I przydałby się kęs Pluton talerzy też chciałby przeżyć Najazd grzybowych zup A tu, niestety, tylko apetyt Jak z niedobrego snu Stara karafka wije się w czkawkach Nie może sama żyć Bo kieliszeczki chcą naleweczki I krzyczą do niej: "Pić!" A czajnik stary zdjął okulary I nie chce wiedzieć, że Chińska herbata, parzona w ratach To już herbaty cień Co kiedyś było, już się skończyło Teraz wspomnienia chodzą po sieniach I po szufladach, w których się składa Pamiątki z tamtych lat Tylko czasami, podwieczorkami Ze ściereczkami nad talerzami Ponad kurzami, wraz z westchnieniami Powraca stary świat W krzesłach pluszowych śpi stół dębowy I też na pewno śni Bo czasy inne, sprzęty gościnne Przeżyły swoje dni Gdy właściciele mogą niewiele To wtedy widać, że Martwej naturze na emeryturze Także nie wiedzie się
Był raz sobie las, nie pamiętam gdzie,
otóż w lesie tym pewien kozioł żył,
taki zwykły cap, ot - ni be, ni me,
wzorem wszystkich kóz śmierdział, jadł i pił,
snuł się kozioł po ostępach rozsiewając kozi smród,
czasem meczał, jak to kozioł, coś głupiego,
z oczu starał się zejść, słowem, robił co mógł,
żeby tylko nie czepiano się do niego.
Cicho sobie żył, cały czas się pasł,
nie potrafił ni wierzgać, ni bóść, ni gryźć,
lecz któregoś dnia zdecydował las,
że ofiarnym kozłem ma kozioł być.
Kiedy czasem wilk owcę sobie zje,
albo kilka kur zdusi cichcem lis,
kozła wzywa się, i za grzechy te
kozłu daje się parę razy w pysk,
nie sprzeciwiał się przemocy i cierpliwie znosił los,
zawsze cichy był, ofiarny i pokorny,
nawet niedźwiedź mawiał: "Chłopcy, kozioł to jest ktoś,
przywiązałem się do tej paskudnej mordy!"
Orzekł leśny sejm: kozioł to nasz skarb,
choć przygłupie to, odkupuje zło,
trzeba kozła strzec, kozioł tego wart,
i poza nasz las nie wypuszczać go!
A on sobie żył jakby nigdy nic,
tylko poczuł chęć do niewinnych psot,
zającowi chciał rogi w tyłek wbić,
Z krzaków krzyknął raz, że niedźwiedź jest łotr,
a gdy znowu brał po pysku za to, co nabroił wilk,
bo faktycznie wilk naturę ma dość podłą,
nagle spiął się kozioł w sobie i niedźwiedzi wydał ryk,
choć nie zwrócił nikt uwagi na ten odgłos.
Wkrótce cały las naszła taka myśl:
skoro wilk i lis się ze sobą żrą,
to niech rządzi ten, kto nie umie gryźć,
kozioł, jasna rzecz, kozioł, tylko on!
słysząc to wypiął dumnie pierś,
wrzasnął: Poszli won, teraz ja tu pan,
teraz każdy mi będzie z ręki jeść,
teraz, wasza mać, mordy skuję wam!
Poodbieram przywileje, zaprowadzę nowy ład,
porozstawiam was po kątach jak należy,
żaden ssak mi nie podskoczy, żaden płaz i żaden gad,
ja ze wszystkich najważniejsze jestem zwierzę!
Oj, niejeden z was będzie ziemię gryźć,
jeśli tylko coś strzeli mu do łba,
co do grzechów zaś, wiedzcie, że od dziś
o tym, co jest złe, decyduję ja!
Był raz sobie las, nie pamiętam gdzie,
kozioł twardo w nim dzierżył rządów ster,
ostre rogi miał i spojrzenie złe,
zasmakował mu krwawy wilczy żer,
a koźlęta poszły dziarsko młodym wilkom wycisk dać,
żaden wilczek bić się z nimi nie odważy,
skoro tatuś rządzi w lesie, no to czego tu się bać,
fajnie mordę komuś skuć pod okiem władzy!
Tak to kozioł wszedł na tak zwany szczyt,
niech więc dalszy ciąg nie zaskoczy was,
niedźwiedź, ryś i dzik, borsuk, lis i wilk...
dziś ofiarnych kozłów pełen las.
Jorge Francisco Isidoro
Luis Borges Acevedo (ur. 24 sierpnia 1899 w Buenos Aires, zm. 14 czerwca 1986 w
Genewie) – znany i ceniony argentyński pisarz, poeta ieseista. Junin
Jestem, lecz jestem
również tym, który zginął,
tym drugim, co
nazwiska mojego jest i mojej krwi;
jestem nie określonym
bliżej panem i człowiekiem tym,
który włócznie
pustyni powstrzymał.
Wracam do Junin,
gdzie nigdy moja stopa nie stała,
Ten obraz Chrystusa wiszący na ścianie naszego domu ma przeszło 100 lat.. Towarzyszył mojemu teściowi polskiemu mieszkańcowi pod zaborem rosyjskim w wojnie rosyjsko -japońskiej w 1905 r kolejno w 1914 i 1918... Przetrwał kilka pokoleń aż do dzisiaj...
Najsmutniej jest wyjechać z domu jesiennym rankiem gdy nic nie wróży rychłego powrotu Kasztan przed domem zasadzony przez ojca rośnie w naszych oczach matka jest mała i można ją nosić na rękach na półce stoją słoiki w których konfitury jak boginie ze słodkimi ustami zachowały smak wiecznej młodości wojsko w rogu szuflady już do końca świata będzie ołowiane a Bóg wszechmocny który mieszał gorycz do słodyczy wisi na ścianie bezradny i źle namalowany Dzieciństwo jest jak zatarte oblicze na złotej monecie która dźwięczy czysto
Jeżeli porcelana to wyłącznie taka
Której nie żal pod butem tragarza lub gąsienicą czołgu
Jeżeli fotel, to niezbyt
wygodny, tak aby
Nie było przykro podnieść się i odejść;
Jeżeli odzież, to tyle, ile
można unieść w walizce,
Jeżeli książki, to te, które można unieść w pamięci,
Jeżeli
plany, to takie, by można o nich zapomnieć
gdy nadejdzie czas następnej przeprowadzki
na inną ulicę, kontynent, etap dziejowy
lub świat
Kto ci powiedział, że wolno się przyzwyczajać?
Kto ci powiedział, że cokolwiek jest na zawsze?
Czy nikt ci nie powiedział, że nie będziesz nigdy
w świecie
czuł się jak u siebie w domu?